Po co założyłem tego bloga? Pierwotnie impulsem do rozpoczęcia przygody z prowadzeniem bloga była lektura książki, o której już pisałem, „Ukryta siła” autorstwa Rich’a Roll’a, i postanowienie dokumentowania czy też opisywania moich zmagań treningowych. Nie wyszło jednak tak jak pierwotnie chciałem. Analizując temat doszedłem do wniosku, że to nie jest temat na tyle ciekawy by się nim zająć. Poza tym sam nie przykładam jakoś szczególnej uwagi do wszystkich wskaźników i liczb dostarczanych mi przez używane przeze mnie urządzenia. Dla mnie liczy się tak naprawdę to, że mam przyjemność z porannej aktywności i czasu tylko dla mnie. Bo to tak naprawdę zmiana godzin aktywności wiązała się z tym, że chciałem mieć czas tylko dla siebie, by móc przemyśleć różne sprawy, wyciszyć się, rozładować negatywne emocje, utrzymać poziom sprawności fizycznej itp., tak by nie traciła na tym rodzina. Wprowadzenie tego nowego NAWYKU, dało początek wielu innym zmianom w moim życiu, związanych w zaistnieniem potrzeby rozwoju osobistego. Jak wielokrotnie pisałem, poranne bieganie, ukierunkowało mnie na triathlon i niebywale cieszę się z tego faktu, bo da dyscyplina pozwolił na uwolnienie wielu moich wartościowych, ale niestety schowanych cech.
Opisywanie moich codziennych zmagań sportowych, mniej lub bardziej intensywnych, to co temat może niezbyt ciekawy ale i monotonny. No bo ile razy można pisać to samo. Chciałem jednak pisać o tych zmaganiach, tak by ktoś kto kiedyś trafi na tego bloga, mógł zostać zainspirowany, tak jak ja kiedyś i zmienił swoje życie, zarówno w aspekcie fizycznym ale i psychicznym. Dlatego też uznałem, że optymalnym rozwiązaniem będzie coś na kształt podsumowania tygodnia. Będzie, co jest dla mnie rzeczą oczywistą, z czasem ewoluować, tak by możliwie najlepiej oddawać mój rozwój.
Tak więc dochodzimy do początku pierwszego podsumowania tygodnia – 20-26.06.2022 r.
Udało mi się przybiec 39 km, przepłynąć 2 km i przejechać na rowerze 183,5 km.
Bieganie to głównie jedno wybieganie w Gorzowie Wielkopolskim i kilka krótszych przebieżek. Gorzowskie wybieganie było ciekawym doświadczeniem. W ogóle lubię biegać na wyjazdach, chociaż nie zawsze, szczególnie na służbowych, jest na to czas lub możliwości. Pozwala to na poznanie miasta z innej perspektywy. Biegłem wzdłuż Warty, w kierunku Odry, z zamiarem dotarcia do mostu i przemieszczenia się na drugą stronę. Niestety w Gorzowie są jedynie dwa mosty, umożliwiające przemieszczenie się piesze na drugą stronę rzeki, wobec czego musiałem wrócić tą samą trasą którą biegłem. Następnego dnia zacząłem dzieć od porannej przebieżki, tym razem po mieście, co pozwoliło mi na jego poznanie i przyjemny zastrzyk energii z rana.
Na basen niestety nie było zbyt wielu opcji, ale cieszę się że chociaż raz poszedłem trochę popływać. Poranna wizyta na Polnej to jak zwykle bardzo miły początek dnia. Lubię ta pływalnię. Nie jest bardzo oblegana, co powoduje, że często mam możliwość popływać sam na torze. Mój standardowy trening to 45 minut pływania. Rozgrzewka, najczęściej 400 metrów, a potem drabinka 3/5/7/9, co oznacza ilość ruchów ręki na oddech. Na Polnej czuję się naprawdę dobrze. Ratownicy i instruktorzy już mnie kojarzą, więc zawsze kiwną głową na powitanie i pożegnanie.
W końcu przyszedł weekend. Był więc czas na rower. zaplanowałem sobie wyjazd do Góry Kalwarii. Finalnie zrobiłem dwukrotnie trasę: Dom – Góra Kawiarnia. Szczególnie miła była niedzielna wycieczka, którą odbyłem z Tatą, który podróżował na swoim Junaku. Jeszcze nie tak dawno jeździł Suzuki Intruder Volusia. Niestety – jak twierdzi – wiek i związane z tym ograniczenia, ale również prośby ze strony Mamy, sprawiły, że zakończyła się ta wspólna przygoda. A szkoda, bo Junak choć nowszy i dużo lżejszy, nie ma tego czego co miała Suzi, jak o niej mówił :). Tata, w końcu, załapał o co mi chodzi z jazdą na kole i przełamał swoje opory w tym zakresie, związane szczególnie z bezpieczeństwem. Pomysł na wspólną przejażdżkę na kawę do Góry Kalwarii miałem w głowie już od jakiegoś czasu. W sobotę pojechałem sam. Wstałem rano ok 5:30, rozbudziłem się wypiłem kawę zjadłem coś lekkiego i ok. 6:30 wyruszyłem. Jechałem przez Piaseczno, Konstancin, Cieciszew, Dębówkę, Podlęcze i Wólkę Dworską aż do Góry Kalwarii. Słońce już dawało się we znaki, ale przyjemnie chłodne poranne powietrze dawało poczucie komfortu podczas podróży. Przecinane powietrze otaczało mnie, sprawiajac, że jazda była przyjemność, a nie katorgą będącą efektem warunków atmosferycznych. Pot nie zalewał twarzy, ciało się nie lepiło, dłonie nie ślizgały na kierownicy, czysta przyjemność z jazdy. Droga do Góry zajęła mi jakieś 75 minut. Niestety „Góra Kawiarnia” była jeszcze zamknięta, dlatego zameldowałem się Monisi i wyruszyłem w drogę powrotną. Odbiłem z drogi na Konstancin w Brześcach i pojechałem drogą na Gassy. Zaliczywszy mekkę kolarską wróciłem do Konstancina i dalej do domu. Wracając odwiedziłem rodziców, sprawiając im tym drobiazgiem trochę przyjemności. Ponieważ miałem już obadaną trasę pod kątem warunków atmosferycznych, zaproponowałem Tacie wspólny wypad. Zgodził się, ustaliliśmy, że przyjadę ok. 7 i razem wyruszymy.
Pobudka o 6, szybkie rozbudzenie i ok. 6:30 wyszedłem z domu. Podjechałem jeszcze na stację roweru miejskiego dobić ciśnienie w oponach i wyruszyłem do Piaseczna. Tata już czekał. Motor lśnił w słońcu, humor dopisywał, mogliśmy więc wyruszyć. Szybka wizyta na stacji benzynowej i w drogę. Mimo moich próśb by jechał z przodu i rozbijał mi powietrze, tak bym mógł się trzymać zaraz za nim, miał opory przez jazdę w ten sposób. Raz na jakiś czas się udawało, ale tych sytuacji nie było za dużo. Najczęściej jechał obok mnie, ja musiałem mocno pracować by tempo było dla niego sensowne. Dojechaliśmy do Góry Kalwarii, zajechaliśmy do kawiarni, w której mimo wczesnej godziny, było trochę po 8, panował już całkiem spory ruch. Zamówiłem dla Taty americano, sobie wziąłem kawę z mlekiem owsianym i po ręcznie dekorowanym, firmowym pierniczku. Seniorowi bardzo się podobał klimat kawiarni. W końcu kiedyś amatorsko uprawiał kolarstwo. Zresztą do dziś wspomina swoją drogę w Ostrowca Świętokrzyskiego do Oświęcimia.
Pyszna kawa, piękna pogoda jedynie dodawała uroku chwili. Fajne to było :). Byliśmy TU i TERAZ. Cieszyliśmy się wspólnym czasem, którego przez codzienne zabieganie za dużo nie mamy.

Mały odpoczynek o wyruszyliśmy w dalszą podróż. Tata, jeszcze tylko zadzwonił i obudził Mamę, by wstawiła rosół, bo zapomniał wychodząc z domu. Ustaliłem z Tatą, żeby trzymał stałą prędkość 40 km/h. Miałem jechać na jego kole. Wyraził lekkie powątpiewanie, ale prosiłem by mi zaufał. Ja wierzyłem w swoje możliwości. Jak tylko zjechaliśmy na drogę na Konstancin, wsiadłem na koło motoru. Utrzymanie się za Tatą z prędkością 40 km/h nie było problemem. Czułem się jakbym jechał z pilotem. Z czasem Tata nawet przyspieszał, podkręcając moje tempo. Ta jazda pokazała też ograniczenie prędkości mojego obecnego roweru, a może i moje. Tak czy inaczej, dochodząc do ok. 43-44 km/h nie miałem już możliwości wrzucenia wyższego biegu, a czułem że mógłbym jeszcze przyspieszyć.
W Piasecznie zameldowaliśmy się ok. 9:40. Ta zadowolony , ja zresztą też. Super spędzony czas. Nawet umówiliśmy się na następną niedzielę. Tym razem, ja zostałem zaproszony na kawę.
W domu zameldowałem się ok 10:15 i zakończyłem w ten sposób moje aktywności sportowe tygodniu. Miałem jeszcze ochotę na krótką przebieżkę, tak by zrobić zakładkę, ale napięta atmosfera w domu sprawiła, że trzeba było odłożyć ten plan i skupić się na innym priorytetach.
I tyle w temacie podsumowania moich zmagań sportowych w tym tygodniu. Za tydzień kolejne, a potem następne i następne. W końcu wiem, że mam coś do przekazania za pośrednictwem tego bloga.